Spisu treści:

Zarówno Szczęśliwy, Jak I Pechowy (o łapaniu Węgorzy)
Zarówno Szczęśliwy, Jak I Pechowy (o łapaniu Węgorzy)

Wideo: Zarówno Szczęśliwy, Jak I Pechowy (o łapaniu Węgorzy)

Wideo: Zarówno Szczęśliwy, Jak I Pechowy (o łapaniu Węgorzy)
Wideo: Węgorz na sandacza?? 2024, Może
Anonim

Opowieści wędkarskie

Kiedy ja wraz z jednym z moich stałych towarzyszy wędkarstwa, Vadimem, byłem nad brzegiem Rygi, byliśmy bardzo zainteresowani łowieniem węgorzy przez miejscowych wędkarzy. Połowy tej ryby uważano tutaj (i być może w całym regionie bałtyckim) za standard umiejętności wędkarskich. Tylko ci, którzy potrafili łowić węgorze, byli uważani za prawdziwych, uznanych rybaków.

Trądzik
Trądzik

Nad morzem byliśmy tylko widzami. Ale oczywiście marzyli o czymś więcej: złapać (a nawet lepiej - złapać!) Tę niezwykłą, pod wieloma względami tajemniczą rybę. Oczywiście czasami łapaliśmy węgorze przy pomocy sprzętu dennego, ale były to raczej rzadkie, pod wieloma względami nawet przypadkowe połowy. Chcieliśmy polować na tę konkretną rybę.

Dlatego też, gdy przyjaciel Vadima, Igor, zaprosił nas na wyprawę na ryby w okolice Wyborga: mówią, że łowimy wszelkiego rodzaju ryby, w tym węgorze, byliśmy zachwyceni. A jak nie być szczęśliwym: w końcu nasze marzenie się spełniało.

… Dom, do którego Igor nas zabrał (jak wyjaśnił, mieszkał tu znajomy znajomych - miejscowy mieszkaniec, doświadczony rybak, który dużo wiedział o łowieniu węgorzy) znajdował się na niskim brzegu, pięćdziesiąt metrów od zatoki Zatoka. Właściciel domu, nieokreślony mężczyzna około sześćdziesiątki, w wyblakłej koszuli, w kaloszach na bosych stopach, nie okazał ani radości, ani zdziwienia na nasz widok i nawet się nie przedstawił.

A kiedy Igor nakreślił istotę naszej wizyty, patrząc spod brwi, jakoś mruknął niejasno:

- Więc chciałeś węgorza?

Nie znaleźliśmy odpowiedzi i dlatego milczeliśmy.

- Ugorek - on oczywiście jest - właściciel kontynuował rozumowanie - ale powiedz mi, jak zamierzasz go ciągnąć?

… Położyliśmy przed nim nasze dolne koło zębate (głównie „karuzele” i „gumki”). Dokładnie je obejrzał, pomacał rękami i stwierdził:

- To wszystko jest ciekawe i sporo kosztuje, ale myślę, że będziemy łowić moimi wędkami.

Przyniósł ze stodoły kilka prętów brzozowych, każdy o długości około trzech metrów. Co więcej, było jasne, że właściciel tych wędek w ogóle nie przejmował się ich wyglądem, ponieważ wszystkie były krzywe, a nawet jakoś strugane.

Do wszystkich wędek przywiązał piętnaście metrów żyłki dwoma haczykami. Na końcach umocował domowej roboty obciążniki blach ołowianych. Nie trzeba dodawać, że taka prosta zakidushka wyglądała oczywiście prymitywnie w porównaniu z naszym nowoczesnym sprzętem, ale nie musieliśmy wybierać, bo jak mówią: właściciel to mistrz.

Ponieważ był to wspaniały czas białych nocy, które tylko na krótki czas przesłaniały światło zmierzchu, późnym wieczorem wybraliśmy się na ryby. Zeszliśmy ukośnie od domu do krawędzi wody i po przejściu około pięciuset metrów wzdłuż brzegu zatrzymaliśmy się.

- Tu zawsze trzymają węgorze - wyjaśnił nasz przewodnik - wędki rzuca się po całej długości żyłki po trawie. Przynętę - tutaj - wyjął z torby i postawił na ziemi trzylitrowy szklany słoik z małym karpiem.

Sam nie zamierzał łowić, ograniczając swój udział jedynie do rady: jak najlepiej założyć żywą przynętę na haczyk i prawidłowo rzucić sprzętem.

Ukąszenia zaczęły się za nieco ponad godzinę. Vadim jako pierwszy złapał półmetrowego węgorza.

- Włóż węgorze do worka, ale mocno zawiąż - radził nasz przewodnik. - Mam worek z bezpiecznym zapięciem, stamtąd ryba nigdzie nie pójdzie - powiedział pewnie Igor. Zaniósł torbę pod krzak, kilkanaście kroków od brzegu. Tam umieściliśmy rybę.

Po jakimś czasie szczęście miał Igor, potem znowu Vadim. Wreszcie ja też ugryzłem! … Linia najpierw drgnęła, ale natychmiast osłabła. Złapałem wędkę, ale gdy tylko żyłka się napięła, ryba zaczęła pędzić, natychmiast zacząłem przyciągać sprzęt do siebie. W pewnym momencie poczułem, że na linii nic nie ma, bo po prostu opadła. "Czy to naprawdę zniknęło?" - pomyślałem ze smutkiem, mechanicznie kontynuując wybór linki. Gdy do wybicia zostały już tylko dwa metry, na samym brzegu znów poczułem sprężysty ciężar. Dlatego z trudem trzymam w rękach śliską, wijącą się rybę.

Po tym ukąszenia ustały. Ale po półtorej godzinie wyłowiliśmy jeszcze trzy węgorze. Potem znowu było szczekanie. Czekaliśmy cierpliwie, ale bezskutecznie. Poza tym zaczęło padać. Musiałem skończyć łowienie. Zebraliśmy sprzęt, Igor poszedł po torbę i …

- Gdzie jest ryba? - spojrzał na nas pytająco.

Vadim i ja rzuciliśmy się do niego. Torba była zapinana na zamek, ale nie było w niej ryby! Wciąż nie wierząc w to, co się stało, Igor zaczął pełzać po trawie dookoła buszu, a nawet zgrabiać piasek w kilku miejscach. Niestety, nasi zbiegowie podobni do węża dosłownie zanurzyli się w wodzie.

- To nie jest karma dla koni. Mówiłem ci, żebyś włożył węgorze do torby. Więc w torbie. A ty … - nasz przewodnik podsumował łowienie.

Oczywiście byliśmy bardzo zdenerwowani, że okazaliśmy się takimi partaczami. Pozostało tylko pocieszyć się faktem, że spełniło się nasze marzenie - złapać węgorze. Złapany, ale nie zgłoszony …

Zalecana: